sobota, marca 19, 2011

Szczucin, targ i... a na koniec rowy melioracyjne

Fot. Temawa
zdj. kupując czosnek
Z tatą na targu
Czasami w sobotę jadę z tatą do Szczucina na targ. Jedni zjawiają się tam na "ciuchy", a inni po karmę dla zwierząt, lub jakieś drobiazgi do domu. My najczęściej po fasolę, czosnek, kapustę lub kaszę gryczaną. Na targu już nas kojarzą, głównie mojego tatę, gdyż w przeciwieństwie do mnie lubi się targować... oj lubi. Za każdym razem skrupulatnie mi przypomina, że od tego słowa powstała nazwa targ i tradycji trzeba dochować. Mnie to przywodzi o białą gorączkę, ale bardzo staram się panować nad sobą i swoimi emocjami, jest to jednak bardzo trudne do wykonania. Mimo wszystko lubię jeździć na ten targ, są to jedne z tych momentów kiedy jestem z nim sama i kiedy mogę z nim porozmawiać. Nie zawsze się zgadzamy, albo, powiem inaczej, najczęściej się nie zgadzamy, ale i tak czuję wtedy, że jesteśmy blisko, ot córka z tatą, tato z córką. Jednak nie tylko względy rodzinne, ale dodatkowo targ w Szczucinie, bardziej niż inne targi przywodzi mi na myśl dawne czasy, folklor i książkę P.Burcharda, który je opisuje. Na targu w Szczucinie sprzedają wszystko od zdrowych wiejskich jajek, po tandetne zegarki, również kurtki, sukienki i inne ciuchy, warzywa, kasze, orzechy włoskie, inne płody rolne, także zwierzęta: gołębie, psiaki, króliki, oraz starocie do samochodów, kaski stare, książki i inne rupiecie. Jest to taki targ targ "co kto chce", "jak kto chce".


Targowiska w dawnym powiecie dąbrowskim
Jak rozmieszczone były targowiska i jarmarki w powiecie dąbrowskim opisane jest w monografii "Dąbrowa Tarnowska" (zarys dziejów miasta i powiatu), pod red. Feliksa Kiryka, Zygmunta Ruty, wyd. PWN, Warszawa-Kraków 1974, s.197: "Targi i jarmarki, które, stosownie do cyrkularza gubernatora Pergena z 10 listopada 1773 r., nie mogły odbywać się w niedziele (jak to miało miejsce np. w Tarnowie) ani w dni świąteczne, ustalone bullą papieską z 1771 r. - stanowiły barwne widowisko tutejszego życia. Wprawdzie niektóre dwory, jak otfinowski, dbały o to, by możliwie największą ilość wyrobów rzemieślniczych poddani mieli we wsi, niemniej jednakże wiele artykułów czy półfabrykatów, nie mówiąc o żywym inwentarzu - trzeba było szukać gdzie indziej. Sama Dąbrowa zasłynęła jako jeden z największych w Polsce targów na bydło i konie, tłumnie odwiedzany przez szlachtę nawet z odleglejszych okolic, do połowy niemal XIX w. Tutejsi kupcy żydowscy, wykorzystując te ludne zjazdy szlachty z rodzinami, odbywające się bale w zamku dąbrowskim, poszukiwanie pięknych toalet (damskich i męskich) zaopatrywali swe sklepy w towary zagraniczne. Ponieważ jarmarki dąbrowskie trwały do dwóch tygodni, budowano tu nawet specjalne zajazdy i stajnie. Jarmark na konie w Żabnie stracił na popularności na rzecz Dąbrowy. Targi o szerszym asortymencie odbywały się w Szczucinie co środę jeszcze z początkiem drugiej połowy     XIX w."   
Fot. Temawa
Zdj. a na targu w Szczucinie już sprzedają palmy :)
Krok za rogatki z Przemysławem B.
Dawne targowiska w książce "Krok za rogatki" opisał Przemysław Burchard "(...) Kiedyś, jeszcze przed pierwszą wojną, furmanek chłopskich zjeżdżało się tyle, że ci, którzy przyjechali później, nie mogli się nawet przecisnąć w pobliże targu. Na rynku zbiegały się wszystkie drogi z całej okolicy. Od samego rana ciągnęły nimi wozy, bocznymi ścieżkami sunęły szeregi pieszych. Rynek zaś zapełniał szczelnie tłum zbity i falujący, huczący gwarem rozmów, nawoływaniami przekupniów, gdakaniem ptactwa, płaczem dzieci zgubionych w ścisku, śmiechem chłopów rozweselonych jakąś nową anegdotą. Rynek mienił się tysiącem kształtów i barw. Tutaj sprzedawano i kupowano, tutaj szły zawzięte targi o każdy grosz, tutaj przyciągano za poły zniecierpliwionych klientów, gdy ruszali szukać tańszego towaru. Od samego rana dzwoneczki w drzwiach sklepów brzęczały niemal bez przerwy, w ciasnych wnętrzach toczyła się ciżba kupujących, w karczmie huczało od rozmów, nad tłumem niosło się kwiczenie koni i słychać było ryki krów spędzonych na targ."
Gdy tylko pogoda dopisywała, co tydzień w ten sam dzień odbywał się na rynku targ powszechny. Jednak z mijającymi latami targ pustoszał, w miejsce placu targowego zaczęły pojawiać się trawniki, ławeczki, stawiane były pomniki upamiętniające jakiegoś bohatera narodowego lub wydarzenie z historii. Koniec końców targ był przenoszony poza miasteczko, tam, gdzie do tej pory odbywały się tyko targi koni, krów i  innych zwierząt. Place te były grodzone, budowano na nich drewniane budki, przeznaczone na jatki i inny handel różnorodnym towarem. Na rynku natomiast w miejsce targu, powstawały kwietniki, a na koniec były przecinane asfaltową szosą. Taki sam los, taka ewolucja zmiany rynku i przenoszenia targu poza miasto dotyczył wszystkich miasteczek.

"Jak kto chciał..."
"We wszystkich opowiadaniach, powtarza się ciągle ten sam zwrot: "jak kto chciał..." Każda potrzeba wieśniaka była natychmiast zaspokojona. Mógł krążyć po rynku, krążyć wśród towaru ułożonego wprost na bruku na płóciennych płachtach, ustawionego na drewnianych kramach. Mógł oglądać, próbować i targować. Tutaj spotykał krewniaków i znajomków z innych wiosek. Gdyby nie ten targ cotygodniowy, być może, nie widywaliby się przez całe lata."
Dawny targ, to było coś skrajnie różnego, niż dzisiejsze supermarkety, komunikacja interpersonalna doby internetu oraz szybkiej i prostej komunikacji, która zamiast zbliżać ludzi, oddala jeszcze bardziej.
Targ natomiast "(...) nie tylko zaspokajał wszelkie potrzeby, ale je również i stwarzał. Ludzie zza straganów, ludzie siedzący przy towarze rozłożonym na ziemi starali się o to na różne sposoby. Wołali aż do ochrypnięcia zachwalając swój towar, przytrzymywali klientów za kapoty, wciskali różne przedmioty do ręki. - Patrzcie, gospodarzu, jakie to ładne. Posłuchajcie, jakie tanie! Nie? No to opuszczę coś, stracę, dołożę sam, ale nie chcę wracać z towarem do domu..."

Dzień święty święcić
W różnych miejscowościach były ustalone stałe dni na dzień targowy. Były jednak też dni, w które targ nigdy się nie odbywał, a były to niedziela i sobota. Niedziela - dzień święta dla chrześcijan, czyli dzień wolny od pracy, ba, w przeciwieństwie do czasów dzisiejszych, kiedy to pogoń za pieniądzem niszczy każdą świętość, nie szanowane są też potrzeby człowieka do odpoczynku, czasu na refleksję, a dla niektórych osób czasu na modlitwę.
Targi nie odbywały się również w soboty, ze względu na Żydów, do których należały prawie wszystkie sklepiki w miasteczku, ale byli to również rzemieślnicy tj. stolarze, krawcy, czapnicy, rymarze, szewcy, itp. "(...) Żydzi mieszkali wśród nas i wraz z nami od wieków. (...)" P.Burchard w swojej książce pisze również o "swoistej zmowie milczenia", która jednak nie była ani powszechna, ani absolutna. Pisał o nich zarówno Zygmunt Gloger zwracając uwagę na żydowskie rzemiosło budowlane, jak również Witold Dynowski w roku 1934, publikując pracę o malowniczych kufrach, używanych przez lud wiejski. Prace nad badaniem i uzupełnianiem materiałów dotyczących m.in. kultury i wpływu Żydów na społeczeństwo w dawnej Polsce prowadził również profesor Roman Reinfuss, którego ekspedycje opisuje w swojej książce P.Burchard.

Żydzi byli w czołówce
W zależności od miasteczka Żydzi posiadali od 54% do 85% wszystkich zarejestrowanych placówek handlowych, natomiast w małych miasteczkach ten procent ludności żydowskiej zajmującej się handlem i drobnym rzemiosłem, był dużo wyższy. Jednak do małych miasteczek ściągali głownie ci ubodzy, chociaż przedsiębiorczy i pracowici, gdyż oni w dużych miastach i tak nie mieli nic do zyskania, a z kolei przenosząc się na wieś, niewiele tracili.
Podobnie jak w handlu, było również w rzemiośle, procent ludności żydowskiej stanowiły liczby od 45% do 97%. Do dzisiaj pamiętam, zdjęcie znalezione w książce, w domowej biblioteczce, tj. "Monografii Dąbrowy Tarnowskiej", na którym to zdjęciu sfotografowani są wyłącznie Żydzi i trudno dopatrzeć się na nim innej nacji.
Przedstawione powyżej procenty udziału Żydów w handlu i rzemiośle są stosunkowo wysokie, aby jednak nie wypaczały naszego, wyobrażenia o majętności Żydów, gdyż tak jak wśród Polaków, byli zarówno bogaci, jak i biedni, zacytuję ponownie Przemysława Burchard, który w swojej książce napisał "Cyfry statystyczne brzmią zawsze bardzo przekonująco i oddają jakiś stan przeciętny. Ginie jednak w tych zestawieniach prawdziwy obraz życia. Rzadko kiedy kojarzy się pojęcie małej placówki handlowej ze sklepikiem, który posiadał kapitał obrotowy wysokości zaledwie kilkudziesięciu złotych. (...)" a w małych miasteczkach właśnie takich było najwięcej.

Jak to w książce i piśmie bywa
Książkę "Krok za rogatki" znalazłam przypadkowo, gdzieś, już nie pamiętam gdzie. Czytając ją człowiek oddala się od życia bieżącego, a przenosi się w czasy profesora Romana Reinfussa, a nawet w czasy wcześniejsze odkrywając je razem z etnografem P.Burchard (autor książki), który bierze udział w etnograficznym, naukowym obozie pod kierownictwem profesora. Jest to jedna z dwóch takich książek, które wpadły w moje ręce i bez przerwy rozglądam się za innymi tego rodzaju, gdyż jest ich niewiele. Nawet P.Burchard napisał w swojej książce, potwierdzając moje spostrzeżenia "Opisy życia i smutnej nędzy takich miasteczek możemy znaleźć tylko w literaturze pięknej. W naukowej - na ogół o tym głucho. (...) Historia poprzestaje na rejestracji takich faktów, jak data założenia osady i ważniejsze wydarzenia dziejowe. Możemy się więc dowiedzieć, że w takim to a takim roku stoczono tu bitwę albo że król jakiś zatrzymał się tu na popas w drodze na wojenną wyprawę. Historyk sztuki zainteresuje się miasteczkiem tylko wtedy, jeśli znajdzie ruiny zamku, pałac wielkopański albo barokowy kościół czy zabytkową synagogę. Nazwę miasteczka możemy odszukać w inwentarzu zabytków sztuki lub w podpisie pod ilustracją zdobiącą album zabytków. W turystycznych przewodnikach czy popularnych monografiach znajdziemy suche i ogólnikowe informacje. Data założenia, w tym i tym roku bitwy, wtedy spalone całkowicie, kiedy indziej częściowo... Tyle a tyle mieszkańców, podczas wojen zdewastowane i wyludnione, rozwija się na nowo w końcu dziewiętnastego wieku. I na tym koniec. Ten sam przewodnik wspomina o niezmiernie interesujących reliktach sztuki ludowej, jakie znaleźć można w okolicy miasteczka. O zdobionych chałupach, malowanych skrzyniach, kredensach, ławach... Ale nigdzie ani słowa o ludowych rzemieślnikach z małego miasteczka, którzy tę sztukę stworzyli."
Dlatego też, niezmiernie sobie cenię "Krok za rogatki" P.Burcharda. Książka ta wchłonęła mnie maksymalnie i do końca. Znasz taką podobną? Proszę pisz :)

Rozkwit handlu jarmarcznego
Czasy do pierwszej wojny światowej były okresem najbujniejszego rozkwitu handlowo-jarmarcznego życia w małych miasteczkach. Sama wojna toczącą się konkurencję tylko pogłębiała i przyśpieszała ten proces, a czasem, jak możemy przeczytać w książce P.Burcharda, "(...) ta ekonomiczna walka schodziła na manowce religijnego i nacjonalistycznego antysemityzmu. Ale nie zawsze szła przecież taką pożałowania godną drogą. Zdarzało się bowiem, że rzemieślnicy obu wyznań tworzyli w jakimś miasteczku wspólne cechy, a więc były związki branżowe, ustalające między innymi podział rynku zbytu i zakres działalności. Wtedy i Polacy, i Żydzi solidarnie bronili się przed konkurencją sąsiednich ośrodków produkcyjnych i handlowych. (...) Były to jednak - zarówno walka jak i współpraca - dwie różne formy przeciwstawiania się jednemu wspólnemu wrogowi. Tym potężnym wrogiem polskich i żydowskich kupców i rzemieślników był wielki przemysł. Niósł on nieubłaganą zagładę nie tylko sztuce ludowej, nie tylko drobnej wytwórczości, ale i całemu systemowi handlowo-jarmarcznemu, który z początku dwudziestego wieku stawał się już ekonomicznym anachronizmem." Zabrzmi to bardzo znajomo, gdy wrócimy myślami do czasów dzisiejszych i przypomnimy sobie ogromne sieci supermarketów, które powodują, że spada atrakcyjność osiedlowych sklepików, lub wielkie zakłady przemysłowe i towary z metką "made in china" w zaniżonych cenach, dzięki którym polskie produkty stają się drogie i w zestawieniu z tanimi, choćby gorszymi produktami zagranicznymi przegrywają.

Fot. Temawa
Zdj. młyn w Morzychnie
Wracając jednak w dzisiejsze czasy i mój wyjazd z tatą na targ w Szczucinie...
...tym razem na targu w Szczucinie się nie skończyło. Obraliśmy kurs na młyn, gdyż mąki w sklepie nie kupujemy, i gdy tak jechaliśmy, zwracałam szczególną uwagę na rowy (takie tam moje zboczenie zawodowe) i... mało który, z mijanych po drodze rowów, był wyczyszczony, pogłębiony, z prześwitem pod mostkami przy domach. Muszę powiedzieć, że rowy są wręcz zapuszczone, a woda w nich jest "wodą stojącą" i to od dłuższego czasu, gdyż w wielu z nich była już pokryta zielonym nalotem/zakwitem. W mojej głowie zaczęły rodzić się pytania. Po powrocie do domu zaczęłam zgłębiać temat, przestudiowałam ustawę prawo wodne i... ale o moich wnioskach w tym temacie to już innym razem...

...nadszedł czas na sen.
Dobranoc

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz